George Quaintance
George Quaintance to klasyka ilustracji gejowskiej. Epoka raczkujących czasopism, pokazujących wszystko, na co pozwalała ówczesna cenzura z uwzględnienem możliwości czarno-białego druku. Zmysłowość przemycona w magazynach dla "entuzjastów sportów atletycznych".
Kilkadziesiąt lat później, po Tomie of Finland i jego naśladowcach, ogląda się te obrazy z rozrzewnieniem, bo w tym czasie pokazano już chyba wszystko. Ale może właśnie dzięki temu te stare, archaiczne erotyki nadal przemawiają, głównie do wyboraźni.
Kiczowate, nierzeczywiste scenerie zaludnione tuzinami nieuzasadnienie nagich, masywnych mężczyzn o wąskich biodrach, z genitaliami zakrytymi na wymyślne sposoby: gitarą, kaburą pistoletu, kapeluszem, głową kochanka (pardon: towarzysza podróży).
Ten obrazek lubię szczególnie, za jego stan zawieszenia i dodatkową wymowę. Na dobrą sprawę trudno w pierwszym momencie ocenić, czy obaj mężczyźni płyną pod wodą, czy na powierzchni. Wygląda, jakby płynęli w przeciwnych kierunkach: jeden crawlem, drugi - w połowie figury delfina. Jeśliby przyjąć rzeczywistość scenki, to za chwilę wpadną na siebie, ale ta rzeczywistość jest złudna.
Wolę raczej widzieć ich obu w powietrzu. Spokojne zawieszenie, szerokie, powitalne opiekuńcze i wszechwiedzące (zamknięte oczy?) rozwarcie ramion jednego i ten drugi: zmierzający ku niemu, swemu mesjaszowi, wpatrzony w niego nabożnie, z ręką wyciągniętą w geście prośby zaistnienia. Tak jakby realizował swoje marzenie o facecie, którego tak naprawdę jesze nie ma, choć przecież wiadomo, że jest.